Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśli dziad, nie wiem jakim sposobem, chyba cudem, zna naszą rozmowę, to nie może mnie o to posądzać; zresztą dowiodłem tylekroć, że mi o wasze łaski nie chodzi.
— Zapewne, zapewne, zuchwałości i uporu nikt ci nie odmówi. Jesteś nieodrodnym synem swej matki.
— Dziękuję dziadowi za to zestawienie. Jest to dla mnie najwyższa pochwała!
— Nie wybrednyś!
Znów poczerwieniał chłopiec ale się jeszcze pohamował.
— Wracając do Wojciecha — zaczął po małej przerwie, targając swe początkujące wąsiki — postępek jego był do przewidzenia. Dziad się pewnie go spodziewał?
— Przynajmniej nie zadziwił mnie. Dziwię się raczej, że chce zbliżenia ze mną. Żona jego posiada milionowy majątek, jestem mu niepotrzebny.
— Alboż on o majątku myśli? Cierpi nad zerwaniem stosunków, nad niełaską i utraceniem serca dziada.
— Taak! Ale ja ani cierpię, ani żałuję, ani wierzę w to, co mówisz. Wasz świat składa się z frazesów, ale tu, w Tepeńcu, nikt ich nie używa i nie potrzebuje. Wojciecha wykreśliłem z rachunkowej księgi i z pamięci. Sądzę, że nie mam żadnego wnuka.
— To wasza wola. Darujcie Wojciechowi...
— Nie darowywam nigdy! — przerwał ostro starzec.
Hieronim zamilkł. Sprawa była zakończoną bez apelacyi.
Pan Polikarp wstał i zadzwonił.
— Śniadanie tutaj! — rozkazał lakonicznie.
Student był rad tej dywersyi, Rozmowa się rwała co chwila, po raz pierwszy w życiu brakło