Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pacierze, a widząc, że cierpliwością nie zwycięży, wstał, żegnając się pobożnie.
Starzec się wyprostował jednocześnie.
— Dlaczegóż to wchodzicie przez mur, mój młody panie? — zagadnął bez żadnego wstępu.
— Bo mi nikt bramy nie otworzył — odparł student.
— Jakże wam na imię i czego tu chcecie?
— A wam co do tego? — zapytał hardo Hieronim.
Błyskawica przeszła po oczach starca.
— I bardzo mi do tego, bom tu pan!
— Aa, to przepraszam! Hieronim Białopiotrowicz mi na imię, a przy tym grobie pomodlić się mam wszelkie prawo! Dlatego tu jestem.
— Może też znajdziesz słusznem z dziadem się przywitać po modlitwie za ojca?
— I owszem. Dziad mi daruje niegrzeczną odpowiedź. Nie wiedziałem, do kogo mówię.
— Doprawdy! Ze znajomością wcale się nie śpieszyłeś. Czy mam obecną bytność twoją uważać za wypełnienie wezwania?
— Tak; wcześniej być nie mogłem. Teraz służę dziadowi, jeśli jestem potrzebny.
— O usługi nigdy nie proszę. Miałem wówczas interes do ciebie, spóźniłeś się!
— Bardzo mi przykro; byłem zajęty.
— Wiem, patronowaniem temu dziecku, córce zbrodniarza i nierządnicy. Nasienie wiele obiecującej rośliny.
Hieronim poczerwieniał, zagryzł wargi, hamując gwałtowny wybuch. Stary śledził uważnie jego rysy.
— Ta filantropia niedaleko cię zaprowadzi. Dziewczyna gdy dorośnie, odda ci kamieniem za chleb — mówił dalej z wyraźnią chęcią rozdrażnienia wnuka.