Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może być, ale to moja osobista rzecz. To żaden interes.
— Ach, tak, wiem, że jesteś tu za interesem, i to nie osobistym. Jest to druga niepotrzebna filantropia. Może wstąpimy do domu?
— Jeżeli dziad mówi, żem się spóźnił, to może odjadę zaraz.
— Pójdziesz ze mną, błaźnie! a odjedziesz, gdy cię odprawię! — odparł starzec, miażdżąc go spojrzeniem.
Jak kula o pancerz, ośliznął się rozkaz i wzrok o niefrasobliwą naturę chłopca. Zaśmiał się.
— Ani pójdę z musu, ani będę czekał odprawy. Wolnym ptak i pan siebie, a ci, co mieli władzę nademną, dawno pomarli. Idę za wami tymczasem.
Polikarp Białopiotrowicz zatrzymał się jak wryty, ciężka dłoń spadła na ramię mówiącego.
— A ja ci mówię, że będziesz mnie ślepo słuchał i robił, co każę! Ja ci będę władzą, rozumiesz?
— Bardzo niedostatecznie. Ejże, spróbować można; ale nie warto, będzie fiasco!
Starzec zbył milczeniem przechwałkę; szedł ku domowi.
— Ile masz lat? — zagadnął po chwili.
— Dwadzieścia.
— Stawałeś do poboru?
— W jesieni mnie to czeka, ale odsłużę po skończeniu kursów, jeśli mnie zupełnie nie uwolnią.
— Kogoż-by brali, jeśli tacy, jak ty silni, nie pójdą? Nie masz zresztą żadnego prawa do ulg. Będziesz żołnierzem, panie inżynierze, to cię nie minie!
— Sześć miesięcy, to nie wieki!
— Karabin nosić, to dostatecznie. A potem, lat parę rządowej służby, za stypendyum.
— Dziad to tak dobrze zna, jakby sam przechodził.