Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z za szuwarów wysuwało się chłopskie czółno lub stado kaczek. Kłąb dymu maszyny słał się jak czarne plamy po łąkach, gwizd parowca drżał w dzikiej ciszy, biegł po toni, ginął po zakątkach.
Oprócz Hieronima, jeden był tylko podróżny, wpół chłop, wpół mieszczanin, ćmiący lulkę na przedzie i poglądający sennym wzrokiem na wodę. Student, oparty o galeryjkę, był skazany na milczenie i samotność.
Późnym wieczorem zostawił go statek w nieznanej, nieludnej osadzie. Chłopi na brzegu przed karczmą objaśnili go, że do Tepeńca nie więcej mili, ale on się nie kwapił. Szynkowa gościna ponętniejszą mu była niż dziadowska, mocno wątpliwej serdeczności. Został na nocleg w osadzie.
Towarzysz podróży, ów pół-mieszczanin, pół-chłop, był znów z nim, kopcąc lulkę i rozglądając się sennie po karczemnej izbie.
Nazajutrz, o świcie, chłopskim wózkiem ruszył nasz bohater do celu podróży.
Droga się wiła grobelkami, to się oddalając, to zbliżając do rzeki; widok zakrywały łozy i olchy, cisza bezludna tłoczyła piersi.
Pomimo fantazyi wrodzonej, pan Hieronim miał coraz silniejszą pokusę drapnąć z powrotem; chłop powożący odbierał mu resztę odwagi opowieścią o „strasznym panu.“ Tak się zwał dziadunio Polikarp w ustach ludu okolicznego.
— Serdytyj pan! — powtarzał ciągle, trzęsąc kołtuniastym łbem i cmokając na konika.
— A widziałeś go kiedy? — badał Hieronim.
— Dzięki Bogu, nie! ale mój swojak widział go raz jeden. Bardzo się zląkł.
— Milutki być musi! — pomyślał student.
Słońce wyjrzało zupełnie z za wody i w tejże chwili rozchyliły się, jak brama, olchy na grobelce, i roztoczył się przed okiem jadącego szeroki, w słonecznych, złotych ramach krajobraz. Na lewo po-