Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

on na to powie, to pewne! — odparł hardo Hieronim.
Wojciech zamilkł, wziął za czapkę.
— Jak tu u ciebie czarno i ciasno! — zauważył już zupełnie swobodnie.
— Żółwia skorupa! — zaśmiał się właściciel izdebki.
— Chodźmy na miasto!
— Dziękuję. Mam jeszcze wyżej głowy zajęcia.
— Wszakżeś chlubnie zdał egzamina. Wolnyś?
— Prawie!
— Kiedyż pojedziesz?
— Jak trochę wypocznę
Üścisnęli sobie dłonie. Wojciech wyszedł.
— Słuchajno! — zawołał za nim Hieronim — jak mi psy dziadunia poszarpią odzienie, to sprawisz nowy garnitur!
— Wszystko, co zechcesz! Bywaj zdrów!
— Dobranoc, Wojtaszku!
— Albercie! — upomniał Żabba, wychodząc z pokoju starej panny.
Hieronim stał chwilkę zamyślony, z marsem na twarzy, wreszcie ramionami ruszył.
— Tak się zmarnować haniebnie! — zamruczał — na to trzeba być głupcem, głupcem, głupcem!
— I tacy się pomieszczą na ziemi! — uspakajał Żabba.
Hieronim rzucił się na łóżko W pięć minut już chrapał.
Rozmowa z kuzynem była powodem, że go w tydzień później znajdujemy na statku parowym, kursującym po Prypeci.
Lato objęło płaskie brzegi monotonną zielonością daleko, jak okiem zajrzeć. Krajobraz był równy, smutny, pusty, tchnący przygniatającą tęsknotą. Niekiedy przerywała to zielone morze traw siwa, brudna wieś lub lesiste czarne wzgórze. Czasem