Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

marszczona, białawo sina toń Prypeci, na prawo bór jodłowy, wprost, na stromem wzgórzu, jakby z wody wyrosły, przepyszny dwór, otulony stuletnią wysadą.
Słońce biegło po fali, po koronach drzew, złociło krzyż kaplicy, słało się po łąkach i zaglądało aż na wózek chłopski i w zachwycone oczy Hieronima. A przed nim coraz bliżej wychodziły, jakby na powitanie, czy obronę, mury z czerwonej cegły, stare lipy ciekawe, łupkowe dachy, wieżyczki, ogrodzenia, i mrugał coraz jaśniej krzyż kaplicy.
— Prr! Stój, siwa! — przerwał mu oglądanie głos chłopa.
— A cóż tam? To Tepeniec? No, to jedź do dworu!
— Ej, panoczku, ja już zawrócę! Do dworu nie puszczają furmanek, a psy mi klacz rozszarpią. Pan piechotą pójdzie.
I, nie czekając odpowiedzi, postawił na drodze torbę studenta, pomógł mu wysiąść, zaciął konia i uciekł.
Pan Hieronim ruszył, śmiejąc się, ku bramie.
— Smocza jaskinia! — monologował — dziadunio posiada ogromną popularność u sąsiadów, aż miło, jak go kochają! Aa, jak się macie, przyjaciele?
Ta ostatnia interpelacya stosowała się do gromady psów, wszystkich gatunków i koloru, co, jak pułk zbirów, powitała go u bramy.
Student, bezpieczny za sztachetami, ukłonił się im bardzo nizko.
— Bardzo mi przyjemnie oglądać wasze czcigodne oblicza, bardzo przyjemnie! Wiem, wiem, że macie szczerą ochotę wejść w bliższe stosunki z moją garderobą, ale to gusta niechrześciańskie i niestosowne dla naszego klimatu! Tak, tak! nawet zupełnie nieprzyzwoite! Nie krzyczcie tak wszyscy naraz, bo was nie rozumiem. Niech się każdy rozmówi po