Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

letniego doświadczenia, co warte słodkie ich miny i uśmiechy.
— Cóż, panienka, do swoich wracasz? — ozwała się do niej gospodyni, szorstką ręką dotykając twarzy.
Uchyliła się od pieszczoty dość niegrzecznie.
— Pojadę, gdzie on! — odparła krótko.
— Szczęść-że ci Boże! Może chcesz jeść na drogę?
— Jak zechcę, to on mi kupi!
Wózek ruszył z powrotem. Woźnica uśmiechnął się lekko, oglądając się za siebie.
— I za co pan zapłacił sto rubli? — ozwał się.
— Albo co?
— Cztery lata ją morzyli głodem, ubierali w łachmany, chodziła boso, a co tamte dzieci stłukły, na nią zrzucały. A co ona im się napracowała!Czy nie tak, mała?
— A tak, ciągle bili.
— Za to cię teraz nikt nie trąci. Bądź spokojna; znam twe pazurki i będę ich się strzegł na przyszłość.
Spojrzała żałośnie na ślady podrapań i spuściła pokornie główkę.
Nakarmił ją na popasie, ułożył do snu i sam drzemał całą drogę, spokojny, że już nie spróbuje ucieczki.
Głośne okrzyki zbudziły go nagle.
Stali we wsi. Koledzy otaczali wóz tłumnie.
— A to co? Odwiozłeś małą! — wołał Żabba, uśmiechnięty radośnie.
— Gdzież Wierzbówka? — badał Grocholski.
— Na karcie geograficznej szczegółowej.
— A szynkarz? a rodzice?
— Woda ich zmyła.
— Jakto? wszystkich?
— I wszystko! nawet patent na wódkę.
— Et, bredzisz!