Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem ją sobie od śmierci, niech zostanie. To moja krew.
Twarz dziecka, zalana łzami, podniosła się ku niemu; nie zważał na to.
— To pan jej krewny! Nu, ja zawsze mówiłem gospodyni, że swoi się upomną o swoje i zapłacą za utrzymanie.
— A ile chcecie?
— Sto rubli. Warto; odzienie w kawałki leci, trzewików nie nastarczyć, a co natłukła naczyń przez te cztery lata, to i nie zliczyć!
— Macie może jej papiery?
— Jest skrzynka. Reszta gratów poszła na pogrzeb kobiety i na koszta.
— Dobrze, dobrze! Dajcie skrzynkę!
Szynkarz pobiegł do chaty, a Hieronim tymczasem oparł obie ręce na ramionach dziecka i spytał:
— Czemuś mi tego nie opowiedziała sama?
— Bałam się. Śmiałbyś się z tatusia, jak oni, a na matkę pluli! Oh! ja nie chcę, żeby się z tatusia śmieli, nie! A potem powiedziałeś, że kłamię, widzisz, toś ty kłamał!
— Ja, dziecko, ja! Będę ci odtąd wierzył na słowo; pojedziemy razem.
— Razem! — zaśmiała się przez łzy, obejmując jego szyję rączkami i chowając promieniejącą twarzyczkę w jasne włosy opiekuna. Serce jej skakało pod jego dłonią, jak szalone!
— Macie, panie, skrzynkę! — przerwał szynkarz.
Chłopak przejrzał papiery. Było ich dosyć dla policyi. Zapłacił za nie sto rubli. Był to owoc dwumiesięcznej wakacyjnej pracy
Szynkarz począł błogosławić i dziękować; zjawiła się też gospodyni i dwie córki.
Mała, oparta dumnie o studenta, patrzała na nich z bezmierną pogardą. Wiedziała ona z cztero-