Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i odpychała od siebie prześladowcę. Oczy jej się paliły, jak fosfor.
Tak weszli do alkierza, gdzie ich powitał Żabba zdumiałem spojrzeniem.
— Patrz, com sobie zrobił! — śmiał się Hieronim, ocierając krew z twarzy i wskazując poszarpaną odzież.
— Ksantypa! — rzekł Litwin poważnie.
Więzień skrył się w najciemniejszy kąt izdebki i dyszał.
— A to żmija! Ledwiem dał rady! No, teraz noc całą trzeba wartować, bo tylko czeka sposobności, żeby znów drapnąć. To jednak rozczulające przywiązanie do rodziców!
— Dobrze, żem ja nikogo z wody nie uratował — zdecydował Żabba. — Krew ci płynie z twarzy.
— A płynie! Pazury, jak u kota! Tfu, co to złości w tem mizernem ciele. I gdzie się to mieści? Chcesz jeść, mała?
Milczenie. Zajrzał do niej. Siedziała zwinięta w kłębek, nieporuszona.
— Uważaj na nią, Józik, nim się posilę i wrócę od naczelnika.
— Uhm! Te dzieci, to skaranie Boże! Potrzebny ci był ten kłopot? Trzeba było oddać policyi! Zawsze sobie napytasz biedy przez to amatorstwo bachurów. Ciekawym, ile ich mieć będziesz, jak się ożenisz?
— Tuzin, braciszku! ani jednego mniej! To moje ostatnie słowo! Bywaj zdrów!
Chłopiec wybiegł z izby, nucąc wesołą jakąś zwrotkę.
Żabba mruczał niechętnie. I jemu żal było dziecka, przywykł do niego, wolałby nie mieć wcale, niż tracić. To też gderał zawzięcie na nieobecnego kolegę:
— Zawsze tak z nim, a wszystko z gorączki!