Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie byłabyś kobietą; ledwie ci zęby wyrosły, już zmyślasz i udajesz! Poczekaj, odwiozę cię do rodziców i poproszę, aby ci wsypali kupę rózeg na pamiątkę! Poczekaj! Nauczę cię katechizmu!
Rodzina gospodarza, zwabiona krzykiem, wyległa do sieni. Hieronim, sapiąc z gniewu, czy przykrości, powtórzył prawdę.
Dziecko powstało nieme, z zuchwałym błyskiem oczu. Nie broniła się i nie płakała.
— Dajcie mi jutro koni, gospodarzu — rzekł student — odwiozę ją szynkarzowi. Chodź, mała.
Obejrzał się. Nie było jej. Jak wąż wyśliznęła się z pośród otaczających i znikła.
— Pójdzie i utopi się! — mignęła myśl chłopca. — Wilki zjedzą! — poprawił się natychmiast.
— Mała! — krzyknął, wychodząc z chaty — chodź tu zaraz.
Żadnej odpowiedzi. Zbieg wypowiedział posłuszeństwo, umknął, przepadł w cieniach nocy.
— Światła! — zakomenderował student — chodźmy szukać.
Synowie gospodarza skoczyli za nim, wrzeszcząc, jak na wilczej obławie. Rozbiegli się na wsze strony. Pół wsi, zaalarmowanej wrzawą, podążyło za nimi. Latarnia Hieronima migała to tu, to tam na przedzie. On pierwszy dostrzegł drobny ruchomy przedmiot, toczący się, jak piłka, w stronę lasu, i dognał kilku susami.
— A, tuś mi, ptaszku! — zawołał zdyszany, rzucając latarnię i chwytając ją za ramię.
Szarpnęła się, zgrzytając zębami. Chciała zginąć z honorem, wyznał to w duchu chłopiec.
Podarła mu kurtkę, podrapała twarz, ugryzła w ramię; w garści u dzikiego dziecka został pęk jego jasnej czupryny. Pokonał ją wreszcie, i niosąc, zawrócił do wsi, nawołując towarzyszów wyprawy.
Już się nie tuliła do niego, jak wtedy, gdy ją niósł z powodzi. Teraz oparła mu obie pięści o piersi