Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koryto. Grono inżynierów kończyło śpiesznie roboty.
Hieronim, który w swej dobroci odrabiał za niego naukową pańszczyznę, mrugał bardzo znacząco w stronę poważnego zwierzchnika, gdy ten patrzył gdzieindziej. Ruch nie był pochlebny dla wieku i urzędu męża pięknej pani.
Żabba jeden tylko nie okazywał zmiany usposobienia na myśl o Petersburgu.
Dziecko wciąż było z nimi. Daremne były poszukiwania i rozsyłane wieści. Nikt się po zgubę nie zgłaszał. Przyjaciele po naradzie postanowili ją zabrać z sobą.
Pewnego wieczora w biurze naczelnika Hieronim z Grocholskim wypłacali robotników od pomiaru, gdy jeden ozwał się znienacka:
— Pan obiecywał dziesięć rubli za odnalezienie rodziców tej małej, co siaduje na progu chaty, gdzie pan mieszka?
— Ano, to i cóż? — zagadnął Hieronim.
— Dajcie dziesięć rubli, panie; ja wiem.
— Czyjaż ona?
— Szynkarza w Wierzbówce. Pytał się o nią.
— Nie kłamiesz? — rzekł student, dobywając asygnatę. — Daleko to ztąd?
— Bogiem się klnę! Zresztą pan się przekona, Wierzbówka o dziesięć mil pod miastem. Cerkiew tam wielka, a szynkarz rudy. Wania Kruńców się nazywa.
Hieronim rzucił pieniądze i wypadł na ulicę. Nie chciał wyznać, że mu żal było dziecka, więc złością żal pokrywał.
Zastał ją, jak zwykle, na progu, smętnie wyglądającą jego powrotu, i napadł z góry, podniecając się krzykiem:
— Ah! ty mały kłamco! Mówiłaś, żeś sierota, a ojciec cię szuka! Wykierowałaś mnie na cygana, czy ludożercę! Powiedzą, że dzieci przywłaszczam!