Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz pilnuj tego biedactwa. Nie słodko jej być musi w domu, kiedy się tak broni!
Zdjął okulary, poszedł w kąt.
— No, nie kapryś, dziecko. Te chimery do niczego się nie zdadzą. Wyjdź-no tu na światło. Biją cię w domu?
Łkanie było jedyną odpowiedzią.
— No, nie płacz. Nie możemy cię zabrać. Trzeba wrócić do ojca.
— Niema ojca! — zamruczała — Ja nie chcę wracać!
— To nie racya drapać Rucia. Toż jego boli.
— Niech boli! Po co powiedział, że kłamię i krzyczał? Ja jego nie cierpię!
— Kogo? mnie? — spytał wesoły głos na progu. — Co ty jej prawisz, Żabba?
— A nic! — odparł Litwin, wstając. — Nie chce wracać do domu.
— Dobra sobie.
— At, szkoda dziecka. Niechby się zostało.
— Milczałbyś! I mnie szkoda, pomimo, żem podrapany i pokąsany przez tę małą osóbkę! Cóż robić? Skończyłeś robotę, nie? Siadaj, zgryziemy ją we dwóch! Za tydzień jedziemy do Petersburga. Grocholski kwili gdzieś z naczelnikową. Mamy i jego część. Dajno cyrkiel i nie myśl o błaźnicy!
Nazajutrz wczesnym rankiem wózek wywiózł ze wsi zbiega. Żabba ją wsadził na wózek, uściskawszy serdecznie. Hieronim to klął, to gwizdał. Konie leciały cwałem. Wieczorem ujrzano wieś, woźnica wskazał ją biczyskiem.
— Ot i Wierzbówka! Widzi pan karczmę? Tam na progu, w czerwonej koszuli, to szynkarz.
Wóz stanął. Szynkarz wyjął fajkę z ust, zdjął czapkę i postąpił kilka kroków, zataczając się.
— Aha! pan ją przywiózł! Wilki jej nie zjadły! Nu, idź do izby! Dostaniesz od gospodyni!