Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dowód idyotyzmu, mój drogi, śmiech z niczego.
— Więc cóż dalej? — zagadnął Grocholski.
— Aha, dalej! Pewnego wieczora wracam z kursów, stroję się na jakąś hecę z panną, gdy mi wtem przynoszą list od dziadunia. Znam to pismo, wiążą się z niem wszystkie złe chwile w mem życiu! Otwieram, i cóż znajduję? Oto słowo w słowo, kreska w kreskę historyę owych trzech tygodni. Jak Wojciech przyszedł, co mówił, gdziem potem był, com robił, nawet czas i miejsce każdego z dziesięciu buziaków. Moja rola firmy tak tam była przedstawiona pesymistycznie, że mnie raptem odpadł gust do dalszego ciągu. Na końcu był zamieszczony rys dziejów Wojciechowej piękności. No, nie ciekawy, ale urzędowy autentyk. Otóż i farsę zrobiliśmy dziaduniowi! Posłałem list cały kuzynkowi i drapnąłem. Jestem pewien, że dziadunio już wie, gdzie jestem, co robię i że wam to mówię w tej chwili... I chcieliście, żebym o małpie pamiętał!
— Ktoś cię szpieguje z jego rozkazu.
— Niech go złapię tego faceta? Chyba Żabba?
Litwin na dźwięk swego nazwiska podniósł głowę i rozejrzał się błędnie.
— Czego? — spytał.
— Niczego, błotny słowiku!
— Pewnie też dziadunio wie o twej żonie — wtrącił Szaniarski.
— A jakże. Ani chybi. Ale to mniejsza. On się mnie wyrzekł w godzinę chrztu. Odtąd prześladuje niezmordowanie, jakby spełniał obowiązek najświętszy.
— W godzinę chrztu? Cóż to? chciał cię zostawić poganinem?
— Blizko tego. Trzeba wam wiedzieć, że u niego wszystko być musi na komendę. Miał dwóch synów i powiedział sobie: jeden mój wnuk będzie Litwinem, drugi Wielkopolaninem, i nuż zaczynać od