Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dła cichutko, pragnąc tylko, by ją tak zostawiono w spokoju.
Grocholski przerwał skupienie naukowe. Koncert mu leżał na sercu; zanim przyciągnęła reszta towarzystwa, klął na czem świat stoi takie wakacye, dziki kraj, powódź i nudy!
— Czemuście nie wzięli z Petersburga małpy i pozytywki! — wołał Hieronim, podnosząc głowę od stronicy wyrachowań.
— Czemuś z tą radą na miejscu nie wystąpił?
— Nie miałem czasu o tem pomyśleć. Dziadunio mnie ambarasował razem z kochanym Wojcieszkiem!
— Albertem — poprawił Żabba.
— Palniesz bąka w wyliczaniu, gdy będziesz mnie musztrował! Gdzie tytuń?
— Na szafie
— Cóż było z dziaduniem i Wojcieszkiem? — pytał Grocholski, zapominając o muzycznym popisie.
— Była farsa. Pewnego dnia wpada do mnie kuzynek, wyprasza Józefa z pokoju, nie podobała mu się świętobliwa mina skrzeka, i nuż mi prawić jakąś zawiłą, erotyczną historyę.
Małom jej słuchał, ale sens pojąłem.
— Dziadunio zabronił Wojciechowi się kochać, wybrał mu jakąś narzeczoną het, tam, w tym bobrzym kraju, w Mozyrskiem, kazał zachować dla niej nieskalane serce.
Aż tu Wojciech raptem się zakochał — owoc zakazany smaczny — ale boi się dziadunia. W prośby do mnie o firmę. Czemu nie? strasznie lubię płatać sztuki dziaduniowi. Afiszuję się tedy z panną tydzień, dwa, trzy. Nie wiem, co przez ten czas Wojciech skorzystał, mnie się okroiło z dziesiątek buziaków, z czego byłem najzupełniej zadowolony; grać rolę firmy bardzo mi przypadło do smaku. Czego się śmiejesz, Żabba?
— Z niczego — odparł Litwin.