Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tatarzy! — wskazał je marynarzowi z grozą w głosie.
— Nie jest tak źle! — odparł tamten. — To tylko wilki. Ale trzeba się będzie bronić przed niemi. I to bez hałasu.
W istocie w kilka chwili potem wściekle z głodu i mrozu zwierzęta natarły na tratwę. Mężczyźni osłonili grupę kobiet i dzieci, skupionych wpośrodku, tocząc trudną walkę z napastnikami, gdyż nie można było puścić w ruch głośnej broni palnej. Walczono drągami, pałkami, nożami. Francuz i Anglik nie próżnowali; ich ręce były zadrapane pazurami, pogryzione zębami wilczemi, ale zarazem splamione krwią zarzniętych krzywdzicieli.
Wszelako bój nie był łatwy. Miejsce zepchniętych z tratwy, zabitych, odpędzonych zajmowały nowe stada. „To niema końca!“ — wyrzekał zrozpaczony Jolivet. Strogow, aczkolwiek ślepy, czołgał się po tratwie, namacywał czworonogich wrogów, ciął potężnie na prawo i na lewo. Ale oto dziesiątek potwornie wielkich okazów wkroczył na tratwę, łyskał gorejącemi ślepiami, rozwierał z wyciem chciwe gardziele — obrońcy wyczerpani długą walką, toczoną w milczeniu, już słabli... Groziła katastrofa...
Naraz stał się cud: napastnicy pierzchnęli z tratwy, z lodowców, z brzegu — skryli się. Cud wyjaśniał się prosto. Osaczona przez wilki tratwa wpłynęła w strefę ognia. Płonęła osada Poszkawsk. Wilki, żerujące z natury w mroku, strwożone wobec światła, umknęły na widok pożaru.
Ale ten ratowniczy dla uchodźców ogień był znamieniem nowego niebezpieczeństwa: tratwa dostała się w pas operacyj armji tatarskiej, manewrującej na obu wybrzeżach. Płonęły liczne domy — całe