Strona:PL Homer - Odysseja (Siemieński).djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
239
PIEŚŃ DZIEWIĄTA.

Gdyż wszyscybyśmy śmierci stali się ofiarą,
Nie zdolni tego głazu ruszyć żadną miarą,
Którym on był zawalił otwór do swej jamy.
Więc wzdychając porannej zorzy, wyglądamy.

Kiklop, gdy zórz porannych zabłysła pochodnia,
Rozniecił ogień, doił, jak zwyczaj miał co dnia
Owce i kozy; matkom podsadzał jagnięta;
Zgoła gdy już robota była uprzątnięta,
Dwóch ludzi znów mi porwał; sprawił do śniadania,
A zżarłszy ich, swą trzodę z jaskini wygania.
Jak nic, głaz ów odsunął i znowu zastawił,
Rzekłbyś, że się z przykrywką u kołczana bawił. —
I wielkolud gwizdając poszedł z trzodą swoją
W góry... a mnie tysiączne zamiary się roją
Do zemsty; byle pomoc dała mi Pallada!
Z wszystkich jednak najlepszą ta zdała się rada:
Pod obórką znalazłem drzewo jakieś duże
Z oliwnika ucięte; snać, nim zeń wystruże
Maczugę, chciał wysuszyć i rzucił ten kawał,
Który nam się na oko tak spory wydawał
Jak na brzuchatej, gnanej dwudziestoma wiosły
Łodzi z ciężką ładugą, bywa masżt wyniosły.
Drąg ten długości masztu, grubości masztowej
Uciąłem był na sążeń; zachęcając słowy
Mych ludzi, aby kół ten do gładka siekierą
Ociosali; do czego rączo się zabierą.
Jam zaś koniec zaciosał i w ognistym żarze,
Ażeby hartu nabrał, osmalić go każę.