Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wraz z Kwirą, po starych kołyszących się wschodach, do sutereny, która z pod czteropiętrowéj kamienicy wyglądała na świat okratowaném swém okném.
W izbie, do któréj wiosna przyniosła tylko woń stęchlizny i występującą na nizkie ściany kroplistą wilgoć, szaro było, jak o zmroku. W ogromném, czarném wnętrzu komina nie palił się ogień, deska do prasowania stała przy ścianie, a u stóp jéj stało zimne żelazko. W tém samém miejscu, na którém kiedyś rozlegał się gorzki śmiech chorego i przeciw światu zbuntowanego chłopca, z za firanki, utworzonéj z prześcieradeł i dwóch kobiecych spodnic, wyciągnęło się ku wchodzącym dwoje śniadych, wychudłych ramion z załamanemi rękoma, a głos kobiecy, ochrypły od choroby i płaczu, zawołał:
— Zgubiony! zgubiony!
Z pod wilgotnéj chustki, oblepiającéj szczelnie głowę Anny, na szare płótno grubéj koszuli, na spłowiały łachman, służący jéj za kołdrę, i aż na skraj jéj łóżka, spływały gęste, długie, kruczo-czarne, a siwizną przysypane włosy. Żar oczu jéj, rozpalonych boleścią i gorączką, ponuro oświetlał twarz zciemniałą i od wychudnięcia kościstą; ze spieczonych ust, w których zarysie, był jeszcze smutny odblask dawnéj ich piękności, lał się potok wyrzekania.
— Zgubiony! jak złodziéj albo rozbójnik jaki w turmie siedzi!... Co to jest? jakim sposobem stać się to mogło! Dlaczego ona dnia tego dożyła? Dlaczego za mąż nie poszła — o Boże! wszakże mogła była to