Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego zawsze mówić do ludzi muszę: przebacz mój sposób widzenia, inny niż twój?
Wkrótce potém, witając się w biurze z Piotrem Kwirą, spostrzegł w nim, tak jak wtedy, przed kilku laty, zmianę wielką. We wnętrzu kościanéj figurki było znowu coś, co powierzchowność jéj okryło wyrazem zgryzoty. Znowu, nim pisać zaczął, łysą głową wstrząsał długo nad sinym arkuszem, a pisząc, końcem suchego palca pocierał brzegi czerwonych powiek; pisał jednak wciąż, wciąż, z powolną regularnością dobrze funkcyonującéj maszyny, i nawet, wzdychając ciężko, pisać nie przestawał.
I znowu, tak jak przed kilku laty, pomiędzy dwoma ludźmi, u dwu okien wielkiéj sali piszącymi, zawiązała się krótka, półgłosem prowadzona rozmowa.
— Panie Kwira, co panu dziś jest?
— Bieda, panie dobrodzieju,..
— Czy wielka bieda, panie Kwira?
— Oj! bez grzechu narzekania... teraz już... to i okropna...
— Cóż? znowu może?...
Kwira, jak sprężyną poruszony, powstał nagle, z piórem w ręku, cichym, skradającym się krokiem do Ławicza zbliżył się i, schylony, we dwoje prawie zgięty, szepnął mu coś do ucha. Był to widocznie jeden tylko wyraz, ale Kwira wymówił go z przerażeniem w szeroko rozwartych oczach, a Ławicz zbladł i pióro z palców mu wypadło. Tego dnia zstępował