Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było zupełnie ciemno... Okropnie zabrakło mi tych dwóch świateł dalekich, od których przez dnie ubiegłe z najwyższém wysileniem woli odwracałam wzrok mój, a za których ujrzenie teraz oddała-bym była połowę życia! Pomyślałam, że przyjdzie zapewne czas, w którym te okna zagasną dla mnie na zawsze... Wszak on odjechać może gdzieś daleko... Wszak nic nas nie wiąże, prócz uczuć niewymówionych ani jedném słowem, nieobjawionych dobrowolnie ani jedném spojrzeniem... Uczucia! usypiają one i konają w piersi, gdy nie odżywia ich nadzieja lub szczęście... Więc on może kiedyś stać się dla mnie obcym... przyjdzie pora, w któréj nie będę widziéć go nigdy, i tylko od czasu do czasu imię jego przyleci do mnie na skrzydle sławy, tak jak przylatują imiona wielu nieznanych mi ludzi... kto wié? przyleci może w parze z jakiém... kobiecém imieniem... Ogarnęła mnie trwoga nieopisana i uczucie niepodobieństwa. Zlękłam się przyszłości bez niego i, z zawrotem myśli, powiedziałam sobie: to niepodobna!
W dole, u stóp domu, krzewy rosnące w ogrodzie oblane były smugą srebrnego światła. Wypływało ono z pokoju Michała, który snadź czuwał jeszcze. Pochwyciłam ze stołu lampę i powiedziałam sobie: pójdę. Wszak było to zwyczajem naszym zchodzić się po dniu skończonym w pokoju tym na dole, aby rozmawiać o wszystkiém, co nas wspólnie obchodziło. Niepodobna przeliczyć, ile razy w późnéj wieczornéj