Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
MULEJ.

Tu byłem. I żałość sroga        165
Zdjęła mnie... i z uwielbieniem
Patrzałem, z jaką miłością
Traktowałeś niewolniki.

DON FERNAND.

Zaprawdę, żem przejęty litością
I przejęty był cierpieniem,        170
Patrząc na te męczenniki,
Które Pan do taczek pędza...
I uczyła mię ich nędza,
Jak znosić więzy haniebne,
I los swój dźwigać biednemu: –        175
Kto wie? – może mnie samemu
Wkrótce to będzie potrzebne.

MULEJ.

Co Wasza Jasność powiada?!

DON FERNAND.

Co? – kto się Infantem rodził,
A dziś Pan nim obcy władnie:        180
Niech wie, że los często spada,
I spadł już i jeszcze spadnie.
W Infanctwo mię już ugodził:
A kto wie – może niżéj pokłoni?...
Dzień za dniem nieszczęsny goni,        185
I płacz z płaczem w łańcuch wiąże.

DON FERNAND.

Nie mniejszy mój ból o! Xiąże,
Chociaż innego rodzaju.
Bo Wasza Jasność do kraju,
Jak sądzę, wkrótce powróci...        190
Ale to, co mnie tu smuci
Ratunku znaleść nie może;.
Troska moja bezimienna.
Fortuna jak xiężyc zmienna.

DON FERNAND.

Gość jestem na waszym dworze;        195
I twój los mię serdecznie obchodzi