Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wolne – bo otwarcie gada
Gdy głos zefirom poruczy;
Szalone – bo ze skał spada,
A słodkie – bo w trawach mruczy,        25
A głośne – bo słyszane zdaleka,
A niewdzięczne – bo ucieka.
Tam, przy tém źródle, zmęczona
Ściganiem za jedną sarną,
Z melancholją moją czarną        30
Ległam... a góry téj strona
Pokryta, nakształt płomyków,
Krzyczącą jaśnią gwoździków,
Jakoby falą karminów,
I szmaragdami jaśminów        35
Błyszczała. – Ledwo z tęsknotą
Smętnym się oddałam dumom,
I samotnym źródła szumom,
I wielkiej ciszy: – gdy oto
Szmer usłyszałam za sobą:        40
Przelękła, skoczyłam z trawy,
I twarz w twarz, z ciemną osobą,
Z duchem kobiecéj postawy,
Z czarną spotkałam się marą.
Z Afrykanką suchą, starą,        45
W lachmanach, z pochyłym grzbietem;
Z cieniem człowieczéj postaci,
I z cienia tego szkieletem
Zeszłam się. Zda się pień drzewa,
Co korę spruchniałą traci,        50
I bursztynem się oblewa.
Gdy czarne myśli naraisz,
Czarne wróżby ci przychodzą;
I straszą i sercu szkodzą,
Nim się do nich przyzwyczaisz.        55
Gdy mię wzięła ta szalona
Za rękę, szatańskie plemie!
Myślałam że wrosłam w ziemię,
Że byłam drzewem jak ona...
W oczach mi czarno i dymno...        60
Od jéj rąk szło we mnie zimno;