Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czy przez głód, czy szturmowanie. –
I wiem, że niebo ci chowa
To zwycięztwo i tę chwalę:
Abyś to miasto wspaniałe
Przywrócił do swéj korony –        220
Ale dzisiaj trwoga nowa,
Inna troska, z innéj strony
Czeka cię Panie: i siły
Na Ceutę przygotowane
Będą Tangieru broniły. –        225
A to wiem – bo fale śklane
Depcąc jednego poranku,
O téj godzinie gdy zorza
Wyziera nad szafir morza;
A na chmur ognistych wianku        230
Słońce swe rozwiesza włosy
Po różach i po jaśminach
Snieg i ogień udając i kłosy
Sypiące się na fale: – w bursztynach
Owéj zorzy, gościńcem odmętów,        235
Szła girlanda szarawa okrętów,
Niby stado tak nikłe, że z razu
Oczy moje powiedzieé nie śmiały,
Czy okręta to były czy skały. –
Bo jak na płutnach obrazu        240
Malarz, udawca natury,
Jedną kréską czyni góry.
Albo miasta, wielkie grody:
Tak i na błękitach wody
Gdy cień się ze światłem pomięsza.        245
Niebiosa do wód się nachylą:
Myśl różne straszydła wskrzesza,
I blaka, i oczy się mylą. –
Otóż z razu, myśl ciekawa
Obaczyła tylko tłum,        250
I parę i mgłę i szum;
Tak blisko przy nawie nawa,
I tak zdaleka płynęły. –
Potém – gdy niebios dotknęły
Najwyższemi żaglów pióry,        255