Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomyśleliśmy że chmury,
Chmury wielkie, czarne. chyże,
Co po niebie lotem gonią;
I deszcze poczną w szafirze,
A tu kryształy uronią. –        260
I tak długośmy mniemali.
Bo zdawała się tak wielka
Gromada ludzi – że z fali
Mórz, nie zostanie kropelka,
Kiedy ją w hełmy rozbiorą. –        265
Potém, statki z piany runem,
Jak potwora za potworą,
Kiedy ida za Neptunem,
I z pod skał ciągle wychodzą
Nowe i nowe straszydła. –        270
Nagle! – gdy podniosły skrzydła
Całe w słonecznych opalach,
I otrząsły je na falach;
Myśleliśmy że fale je rodzą. –
W tém bliżej – ujrzały wzroki        275
Wyraźniéj, już nie obłoki,
Już nie skrzydła, nie Trytony:
Ale jakieś Babiliony
Idące po złotéj ziemi
Z chorągwiami ognistemi. –        280
Wtenczas, spostrzegły i żebra
Okrętów, tłukące je wały,
Pod niemi, jak góry ze srebra,
Pod niemi z kryształu jak skały.
Wtenczas, poznawszy że flota        285
Tak wielka i tak przemożna:
Kazała rycerska cnota,
W niebezpieczeństwach ostrożna; –
(Bo i to w rycerzu waży
Gdy się dobrze ma na straży,)        290
Kazała mi, mówię, Panie,
Jako świadomszemu morza
Skryć się w tajemne przystanie,
Miedzy dwa skalne wydroża,
Gdziem bezpiecznie mógł stać z galerami.        295