Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak jest, moi panowie, stawaliśmy zawsze po stronie dzieci i ja i moja stara, choć nieraz powtarzaliśmy sobie, że pewnego pięknego dnia stary wyrzuci nas za to za drzwi. A nawet powiem panu pod sekretem, bo pani Boffenowa jest już dziś damą i nie chciałaby, aby wiedziano, jakich słów dobierała dawniej, ale tak, jak mnie tu panowie widzicie, nazwała raz w mojej obecności starego Harmona starym łajdakiem i dziadem bez serca.
— Szlachetna krew saksońska, Przodkowie pani Boffen musieli być z tych, co to walczyli pod Crecy i pod Azincourt.
— Stoi mi, jak żywy, przed oczyma ten mały John, syn naszego pana. Miał zaledwie siedm lat, gdy go ojciec wyprawił do tej szkoły w Belgii. Biedne dziecko, przyszedł się pożegnać z panią Boffen, która była wtedy młoda, jak róża rozkwitła. Tak nam było żal tego malca, którego ojciec pozbywał się z domu. Dzieciak patrzył na nas takiemi smutnemi oczyma. Długo nie schodziły mi z pamięci te oczy, a żona moja budziła się czasem w nocy i na wspomnienie o dziecku płakała.
— Pamiętasz — mówiła do mnie — naszego małego Johna, pamiętasz oczy, jakiemi patrzało na nas to dziecko, niech je Bóg ma w swojej opiece. — Z czasem to się jakoś zatarło.
— Tak panie z czasem wszystko się rozpada w szmaty — rzekł Ligthwood.
— Nie panie — zaprzeczył pan Boffen, którego draźniły odpowiedzi jego adwokata, są rzeczy których nigdy nie znalazłem w śmieciach mimo, że babrałem się w tem całe życie. Ale mówię to panu