Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż na świecie jest zadowalające? — zauważył melancholijnie Mortimer.
— Dla mnie wszystko było dawniej zadowalające — rzekł z namysłem Boffen. — Gdy służyłem u nieboszczyka Harmona, pracując od świtu do nocy, czułem się zupełnie zadowolony z mego położenia. Harmon, świeć Panie nad jego duszą, miał co prawda przykry charakter, ale przecie żyło się jakoś wcale nieźle, A wiecie, panowie, co wam powiem — dodał jakby tknięty nagle nową myślą. — Dla niego także byłoby daleko lepiej, gdyby zarabiał był mniej pieniędzy, jemu także ciężył ten wielki majątek.
Lightwood zakaszlał zlekka, wcale nie przekonany.
— Ależ tak, mówię panu. Jakąż pociechę miał z tego majątku. Syna własnego wygnał z domu precz. O! ja i moja stara lady, stawaliśmy zawsze w obronie młodego, to też stary nagadał nam nieraz mnóstwo brzydkich rzeczy, że i powtórzyć ich bym nie śmiał. A raz żona moja, jak ją pan znasz, panie Lightwood, powiedziała mu prosto z mostu, co myśli o nim i co winien ojciec synowi podług praw boskich i ludzkich, to wie pan, co zrobił wtedy? Strącił kapelusz z głowy pani Boffenowej, czarny słomiany kapelusz, który zawsze nosiła i rzucił go w śmiecie. Dostałby za to odemnie, ale żona moja rzuciła się między nas tak, że zamiast niego, trafiłem w nią i pani Boffenowa padła na ziemię, jak długa, tak jest, panowie, jak długa.
— Przynosi to zaszczyt zarówno głowie, jak sercu pani Boffen — mruknął Mortimer.