Strona:PL Balzac - Marany.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tylko mąż, odpowiedziała. Jestem margrabiną de Montefiore.
— A więc jest ich dwie, zawołał stary Perez poważnym głosem. On powiedział mi, że ma żonę.
— Montefiore, moje życie, zawołała dziewczyna, rozdzierając firanki i ukazując oficera, pójdź! ci ludzie spotwarzają cię.
Włoch ukazał się blady i siny, widział sztylet w ręce Marany, a znał Maranę.
To też jednem skokiem wybiegł z pokoju, wołając grzmiącym głosem:
— Na pomoc! na pomoc! mordują Francuza. Żołnierze 6-go pułku, biegnijcie do kapitana Diarda! Na pomoc!
Perez schwycił markiza i miał już twardą dłonią zatkać mu usta, gdy Marana, zatrzymując go, rzekła:
— Trzymajcie go dobrze, ale dozwólcie mu krzyczeć. Pootwierajcie drzwi, niech stoją otworem, i wyjdźcie wszyscy, powtarzam wam. Ty zaś, mówiła dalej, zwracając się do Montefiorego, wołaj błagaj ratunku... Kiedy usłyszysz odgłos kroków twoich żołnierzy, ostrze tego sztyletu będzie w twojem sercu. Czy jesteś żonatym? mów!
Montefiore upadł na progu przede drzwiami, o dwa kroki od Juany, nic nie słysząc, nic nie widząc oprócz ostrza sztyletu, którego błyszczące promienie oślepiły go.
— Miałżeby mnie oszukać? rzekła zwolna Juana. Mówił, że jest wolny.