Strona:Martwe dusze.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał w tém wzrok mój młodzieńczy. Każdy budynek, wszystko, co tylko nosiło na sobie jakikolwiek wybitny charakter, zastanawiało mnie. Czy dom rządowy murowany, dobrze znanéj architektury, z połową okien fałszywych, sam jeden wyglądający zpośród wielu drewnianych mieszczańskich domów bez piętra; czy okrągła kopuła, obita białą żelazną blachą, wystająca z nad białéj jak śnieg, nowo wystawionéj cerkwi; czy rynek, czy téż elegant powiatowy, spotkany w środku miasta, — nic nie uszło méj bacznéj a świeżéj uwagi, i wysunąwszy nos z podróżnéj kibitki, — przypatrywałem się nawet na nieznany dotąd krój jakiego surduta, na drewniane pudło z gwoździami, z siarką, z rodzenkami, z mydłem; — na poustawiane w oknach słoje z wyschłemi moskiewskiemi cukierkami; — patrzałem i na idącego oficera od piechoty, nie wiedzieć z jakiéj gubernii tu przysłanego dla znoszenia obmierzłych powiatowych nudów, i na kupca, leżącego w futerku na bystréj liniejce[1] i unosiłem się myślą do biednego ich życia. Jeżeli przeszedł powiatowy urzędnik, ja już się zamyśliłem: gdzie on idzie? czy na wieczór do którego ze swoich kolegów, lub téż po prostu do

  1. Linejka, ekwipażyk na czterech kolach. Siedzi się w nim jak na koniu. (P. T.)