Strona:Martwe dusze.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siebie, do domu, żeby posiedzieć z półgodziny na ganku, póki jeszcze zupełnie nie zciemnieje; następnie zabrać się do wczesnéj kolacyi z matką, ze żoną, z siostrą żony i całą rodziną, i o czém będzie się toczyła ich rozmowa w tę porę, podczas gdy tłusta dziewka albo osmolony wyrostek przyniosą już po zupie łojową świecę w wiekowym domowym lichtarzu?
Dojeżdżając do wioski jakiegobądź obywatela, z ciekawością przypatrywałem się wysokiéj, wązkiéj dzwonnicy, albo téż szerokiéj, ciemnéj, starodawnéj drewnianéj cerkwi. Kusiły mnie zdala i z za drzew wyglądający dwór szlachecki, z czerwonym dachem i białemi kominami i z niecierpliwością czekałem, póki drzewa i ogrody nie rozstąpią się na obiedwie strony i będę mógł go w całości ujrzeć, lecz niestety! nie odpowiadał on moim oczekiwaniom, zawsze jednak chciałem w jego fizyonomii odgadnąć, kto za obywatel, co w nim mieszka? — czy tłusty, czy ma synów, lub téż pół tuzina samych córek z wdzięcznym uśmiechem i ich zabawami, czy téż są one czarno-okie, czy on sam wesoły, czy téż chmurny, jak wrzesień przy końcu; czy patrzy sobie w kalendarz i mówi tylko o nudnych rzeczach dla młodzieży — o życie i pszenicy?......
Teraz obojętnie zbliżam się do każdéj nieznanéj wioski i obojętnie patrzę na jéj nędzną po-