Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed ołtarzem Matki Boskiej; wystrojone kwiaty z roztargnioną minką trzymały lśniące bukiety pręcików, delikatnych i promiennych strzałek płomienistego stylu, podobnych tym, które w kościele ażurują poręcz empory lub filarki witrażu, a które tu rozkwitały białym miąższem kwiatu poziomki. Jakże naiwne i chłopskie wydawały się w porównaniu z niemi dzikie róże, które za kilka tygodni miały także w pełnem słońcu wstępować tą samą wiejską drogą, w gładkim jedwabiu swoich różowych staników, rozchylanych wiatrem.
Ale daremnie stałem przed krzakami głogów wdychając je, ogarniając ich niewidzialny i stały zapach myślą, która nie wiedziała co z nim począć; gubiąc go i odnajdując, kojarząc się z rytmem, który rozrzucał ich kwiaty z młodzieńczą radością i w nieoczekiwanych odstępach niby interwały muzyczne. Dawały mi one bez końca, niewyczerpanie, wciąż tę samą rozkosz, nie pozwalając mi jej zgłębić, niby owe melodje, które przegrywa się sto razy z rzędu, nie mogąc przeniknąć ich tajemnicy. Odwróciłem się na chwilę, aby znów do nich przystąpić ze świeżemi siłami. Ścigałem aż do skarpy, która za żywopłotem wspinała się bystro w pole, jakiś zabłąkany mak, jakieś leniwe chabry pozostałe w tyle, kwieciem swojem strojące tu i ówdzie zbocze, niby szlak, gdzie skąpo jawi się sielski motyw,

13