Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dominujący na samej tkaninie. Kwiaty te, rzadkie jeszcze, rozsypane niby pojedyńcze domki oznajmiające bliskość wsi, zwiastowały mi ogromną przestrzeń, gdzie kipi zboże, gdzie kłębią się chmury; jeden jedyny mak — czerwony płomień na szczycie liny, igrający na wietrze, ponad swoim zatłuszczonym i czarnym pływakiem — przyprawił mnie o bicie serca: byłem niby podróżnik, gdy spostrzeże wyciągniętą na ziemię pierwszą łódź naprawianą przez uszczelniacza, i który, zanim jeszcze ujrzał wodę, woła: „Morze!”.
Następnie wracałem do głogów, tak jak się wraca do arcydzieł, z myślą że będę je lepiej widział, kiedy na chwilę przestanę na nie patrzeć. Ale daremnie czyniłem zasłonę z rąk, aby mieć przed oczami tylko owe głogi; uczucie, jakie budziły we mnie, było mgliste i mętne, napróżno starało się wyzwolić, zrosnąć z temi kwiatami. Nie pomagały mi one go rozjaśnić, a nie mogłem zaspokojenia jego żądać od innych kwiatów. Wówczas, sprawiając mi ową radość, jakiej doznajemy kiedy ujrzymy dzieło ulubionego malarza różne od dotychczas oglądanych, lub kiedy nas ktoś zaprowadzi przed obraz, znany nam dotąd tylko ze szkicu ołówkiem, lub kiedy utwór słyszany tylko na fortepianie objawi się nam strojny w barwy orkiestry, dziadek zawołał mnie i pokazując żywopłot w Tansonville, rzekł: „Ty lubisz

14