Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścia. Nie było słychać żadnych kroków w aleji. Gdzieś w połowie niewiadomego drzewa, niewidzialny ptak, siląc się skrócić dzień, zgłębiał przeciągłą nutą otaczającą samotność; ale otrzymywał od niej odpowiedź tak jednomyślną, odzew tak nabrzmiały ciszą i bezruchem, iż możnaby rzec że zatrzymał na zawsze chwilę, której bieg chciał przyspieszyć. Światło padało ze stężałego nieba tak nieubłaganie, że byłbym rad umknąć się jego baczności; nawet drzemiąca woda, której sen ustawicznie drażniły owady, śniąc spewnością o jakimś urojonym Maelstromie, zwiększała zamęt, w jaki mnie wtrącił widok pływającego korka, i zdawała się ciągnąć go z całą chyżością po milczących przestrzeniach przeglądającego się w niej nieba. Prostopadły prawie, korek gotów był dać nurka, i już już pytałem siebie, czy, pomijając moją chęć i obawę poznania panny Swann, nie powinienem był uprzedzić jej że ryba chwyta. Ale trzeba mi było pędem dogonić ojca i dziadka; wołali mnie, zdziwieni że nie podążyłem za nimi ścieżką wiodącą w pole.
Ścieżka brzęczała zapachem głogów. Żywopłot tworzył szereg kapliczek, które znikały pod pękami kwiatów narzuconych niby na ołtarze; u stóp tych krzewów słońce kładło się na ziemi jasną kratą, jakgdyby przeszło przez okno kościelne. Uroczysty zapach głogów dawał mi wrażenie iż znajduję się

12