Strona:Karolina Szaniawska - Babulka.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   44   —

— Dzwony biją — szeptała drżącym urywanym głosem — święta Trójca… idą kompanje zewsząd.. w kościele pełno i przed kościołem — ani się docisnąć… Organy grają… u spowiedzi moc narodu… Prostynia, Sterdyń, Liw… Choć raz przed śmiercią zobaczyć te kąty!… Boże!… Człowiekowi tęskno do nich, …tęskno… — Znam je.
Krzyknęła z radości.
— Była tam pani? była?… O, wielką dał mi Bóg pociechę — tu głos jej się załamał od powstrzymywanych łkań… Dobrodziejka wyrozumie… Ja… ja o swoich stronach mówić nie mam komu, ani przed kim się użalić, ani ucieszyć wspominkami. Prawda, pani złocista, że w niebie tylko może być milej niż tam, na Podlasiu?…
— Z której wioski pochodzicie?
— Z Osowic. Śliczna wieś i bogata, choć nie duża, gospodarzy ma dwudziestu.
— Słuchajcie, matko — rzekłam — jeśli was nie urazi moja prośba, przywiozłam zapaskę tamtejszego wyrobu, niech wam służy.
To mówiąc, podałam jej przez okno gruby lniany fartuch.
Dorwała się z miejsca, aż dzieciak wystraszony oczy otworzył i do moich rąk przypadła. Uczułam na nich łzy. Co znowu?.. i ja płaczę wtórują wielkiej skardze za kawałkiem rodzinnego nieba i szmatem ziemi… Niby ptak wytrącony z gniazda, staruszka drżała całem ciałem; od moich rąk oderwać się niemogąc, wpiła w nie usta… siwa jej głowa przytuliła się do mojej piersi jak gołąbek — łkanie wstrząsało krzepką postacią.
Probowałam ją uspokoić, lecz nie znalazłam wyrazów, mogących przyciszyć ból, którego źródła nie znałam nawet dokładnie i tylko z ogólnego punktu widzenia domyślać się mogłam. Chłopka rzucona koleją losu, na twardy bruk miejski — zwyczajne powszednie zjawisko. Spotykamy ich dużo, przebranych w modne suknie i kapelusze, zadowolonych, że z bab i dziewek stały się paniami. Ta jednak, w kraciastej chustce i grubym wełniaku jest tem, czem była. Na licu, pewno hożem niegdyś i gładkiem, czas bruzdy wyorał, wzrok osłabł, ociężały nogi — nie poznaliby jej swojacy, gdyby nie strój rodzinny, któremu dochowała wierność.
— Matko — zaczęłam znowu, usiłując uwolnić ręce — bardzo was proszę, przestańcie płakać. Obejrzyjcie fartuch, czy przędza równa i czy tkaczka ładnie dobrała kolory.
Roześmiała się jak dziecko z po za łez.
— Pani kochana — rzekła, niosąc szmat płótna prawie do oczu — wszak to śliczności!… Za moich czasów takich pięknych