Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powinna się była zbliżyć za parę minut. W miarę zbliżania się przyjmowała rozmiary ogromne.
Można sobie wyobrazić trudne do określenia położenie podróżników. Pomimo odwagi, krwi zimnej i lekceważenia niebezpieczeństwa, osłupieli, oniemieli i drżeli na całem ciele. Pocisk ich, którym kierować nie mogli, pędził prosto na tę ognistą masę, podobną do otwartej paszczy jakiegoś pieca, ogniem ziejącego; zdawał się rzucać w przepaść ognistą.
Barbicane pochwycił za ręce swych towarzyszy, i tak wszyscy trzej, przez nawpół przymknięte powieki patrzyli na ten meteor rozpalony do białości. Jeśli myśl pracowała jeszcze w ich głowach, jeśli mózg nie pękł jeszcze z przestrachu, musieli uważać się za zgubionych.
W dwie minuty po nagłem ukazaniu się meteoru, to jest po dwóch wiekach męczarni; pocisk już zdawał się być blizkim spotkania, kula ognista pękła jak bomba, lecz bez huku, gdyż w próżni słyszeć nie było można; głos bowiem jest prostem tylko poruszeniem warstw powietrza.
Nicholl wydał okrzyk. Wszyscy rzucili się do okienek. Cóż za wspaniały widok! jakież