Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pióro zdolne było go opisać, jaki pendzel zdołałby oddać farbami tę wspaniałość!
Był to jakby wybuch krateru, jakby rozniecenie ogromnego pożaru. Tysiące błyszczących odłamków oświecały przestrzeń swym ogniem. Mieszały się tam wszystkie wielkości, wszystkie barwy, wszystkie odcienia. Błyszczały naprzemian farby żółte, żółtawe, różowe, zielone szare; wieniec różnokolorowych ogni sztucznych. Z tej ogromnej i niebezpiecznej kuli zostały tylko szczątki drobne, rozpryśnięte w różne strony; jedne otoczone mgłą białawą, inne ciągnące za sobą długą pręgę światła dymem przyćmionego.
Odłamki te krzyżowały się w przestrzeni, a niektóre z nich uderzały o pocisk od czasu do czasu. Nawet szyba w okienku z lewej strony pękła od silnego uderzenia. Pocisk bujał wśród gradu granatów, z których najmniejszy mógł go zniszczyć w jednej chwili.
Światło napełniające eter z nieporównaną natężało się mocą, bo te asteroidy rozsiewały je na wszystkie strony. W pewnej nawet chwili było tak silne, że Ardan, ciągnąc do swej szyby Nicholla i Barbicana, zawołał:
— Patrzajcie! patrzajcie! księżyc ukazał się nareszcie.
I wszyscy trzej ujrzeli na parę sekund tę