Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 246 —

moralnie kosztować go musiała niemożność dalszych poszukiwań, jak bolesną była mu myśl, że znajdując się zapewne bardzo już blisko ukochanego brata i jego towarzyszy, zostawić ich jednak będzie musiał.
Bo czyż rozumnem byłoby zapuszczać się dalej jeszcze, odsuwać się coraz więcej od Atlantyku — kto wie, czy nie na drugą aż stronę bieguna, opierając się jedynie na zwodniczych przypuszczeniach, znalezienia tam swobodnego przejścia na ocean Indyjski? Nie, zaprawdę, sama powaga odpowiedzlalności za byt tych ludzi, nie dozwalała już dalszej, ryzykownej próby! Ja sam nie śmiałbym już teraz odezwać się głośno w tej sprawie, chociaż w rozmowie z Hurliguerlim nie tyle się krępowałem, chcąc też poznać jakie było jego zdanie.
Często bowiem teraz, wiele częściej niż dawniej, przychodził poczciwy bosman po skończonej pracy dziennej na chwilkę pogawędki do mego namiotu, a rozmawialiśmy przyjacielsko, mając już wspólne różne wspomnienia.
— Tak to, tak, panie Jeorling — rzekł raz mój stary gaduła — któż z nas myślał trzy i pół miesiąca temu, gdyśmy opuszczali Kerguelen, że znajdziemy się teraz zawieszeni na lodowcu, wśród tych przestrzeni.
— Wówczas naturalnie nikt z nas nie brał na seryo wyprawy — rzekłem. — Wszakże, gdyby nie ten nieszczęsny wypadek, bylibyśmy do tej pory niezawodnie osiągnęli już nasz cel i podążali z powrotem...
— Czy pan rozumiesz przez osiągnięcie celu odnalezienie naszych ziomków?
— Nie inaczej!
— Co do mnie, nie ufałem temu nigdy, panie Jeorling, jakkolwiek właśnie dla tej, no nie innej przyczyny, podjęliśmy trud podróży i koszta niezmierne.
— Tak było rzeczywiście z początku, ale później, po zwierzeniach Petersa, los Artura Pryma...