Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 247 —

— Eh, wierz mi pan, wszystko to jedynie próżne złudzenia! I łatwiej już rozumiem, że poczciwy Peters zawraca sobie tem głowę, ale pan, panie Jeorling...
— Mów co chcesz, bosmanie, ja jednak pewny jestem, że gdyby nie ta fatalna katastrofa, gdyby nie to zatonięcie u samego portu...
— Zostawiam panu tę wiarę, gdy ona ci miłą; mojem zdaniem wszakże, dalsza podróż już od Tsalal była tylko błądzeniem za czemś, czego dosięgnąć niepodobna, dla tej prostej przyczyny, że nie istnieje. Co nie przeszkadza wszakże, by obecne nasze położenie nie równało się zatonięciu, choć w każdym razie bardzo daleko od portu. I nieszczęści‘ to powinniśmy przyjąć jako ostrzeżenie...
— Ostrzeżenie, przed czem mianowicie? — zapytałem zdziwiony.
— Przed zbytnią śmiałością, która nas ludzi pcha, byśmy gwałtem wydarli Stwórcy tajemnice, jakie Jemu podobało się ukryć przed nami. Tak jest, panie Jeorling: mnie się zdaje że postępujemy wbrew woli Boga, wkraczając w te niedostępne strony kuli ziemskiej, pragnąc dotrzeć do bieguna osi...
— A jednak znajdujemy się od niego już tylko zaledwie o 60 mil...
— Zważ pan jednak, że owe 60 mil równają się milionem całym, gdyśmy teraz pozbawieni możności ruchu. I jeśli spuszczenie żaglowca nie powiedzie się, zostaniemy skazani na przezimowanie, na jakie nie zgodziłyby się bodaj nawet same niedźwiedzie polarne.
Nie rzekłszy słowa uczyniłem gest, na którym widocznie poznał się bosman.
— Nie zgadłbyś też pan o czem ja teraz często myślę — rzekł po chwili.
— O czemże takiem? — zapytałem.
— O wyspach Kerguellen, jakkolwiek nie do nich zmie-