Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 175 —

Preriach; ludzie ich szanują, choć im nie wierzą... ale mnie... mnie trzeba wierzyć... ja nie kłamię... Prym nie umarł!
— Jednak Edgard Poë utrzymuje przeciwnie — rzekłem.
— Tak, ja wiem.. Edgard Poë z Baltimory; ale on nie widział nigdy biednego Pryma...
— Jakto! — zawołał Len Guy — cóż ty gadasz, przecież oni znali się dobrze...
— Chciej mię zrozumieć, kapitanie, nie znali się!...
— Więc to nie sam Artur Prym opowiadał swe przygody Edgardowi Poë?...
— Nie, kapitanie! Tamten z Baltimore miał tylko notatki, które Prym rozpoczął od pierwszej chwili ukrycia swego na Grampiusie, a pisał je, aż do ostatniej godziny... do ostatniej... chciej mię pan zrozumieć...
Widocznie biedny Hunt obawiał się, iż nie dość jest jasny, nie dość przekonywający, co tem więcej krępowało jego mowę.
Zresztą trudno temu przeczyć, słowa jego miały tak mało prawdopodobieństwa... Bo jakże przyjąć bez zastrzeżenia, że Artur Prym nie wrócił nigdy do Ameryki, nie miał znać się z Poëm, że autor ten jedynie z notatek czerpał wiadomości, które ogłosił drukiem.
— Któż zatem przywiózł do Ameryki ten dziennik Pryma? — zapytał kapitan, chwytając z żywością rękę Hunta.
— Przywiózł towarzysz Pryma, ten, który go kochał jak własnego syna. Pan wie, ten Dick Peters... pochodzenia indyjskiego, a który sam jeden, tylko powrócił...
— Dick Peters? — zawołałem.
— Tak panie...
— To on sam tylko powrócił?...
— Sam!
— A Artur Prym?