Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 176 —

— On jest tam! — rzekł Hunt z mocą przekonania, wskazując ręką stronę południową, ku której nieustannie był zwrócony.
Oczywiście, zapewnienia Hunta nie wystarczały nam w zupełności. Marcin Holt trącił też łokciem bosmana, poczem obaj spojrzeli na mówiącego z pewnem politowaniem, podczas gdy Jem West nie spuszczał z niego oka, a kapitan dał mi znak dający się tłómaczyć, iż uważa, jakoby z biednym tym, może oddawna chorym umysłowo, nie mogło być żadnej poważnej rozmowy. A jednak, gdym popatrzył wprost w jego małe, bystre oczy, zdało mi się wyraźnie dostrzegać w nich szczerość i prawdę. Począłem więc stawiać mu dokładne, treściwe pytania, na które również treściwe i szybkie dawał odpowiedzi, nie zmieszawszy się ani na chwilę.
— Posłuchaj — rzekłem — więc po uratowaniu się na łodzi Grampiusa, Artur Prym i Dick Peters, dostali się na Oriona, na którym odbyli podróż aż do wyspy Tsalal?
— Tak panie!
— I tutaj, gdy kapitan Wiliam Guy udawał się do osady Klock-Klock, Prym odsunął się nieco na bok wraz z Petersem i jednym jeszcze marynarzem?
— Tak jest, i marynarz Allen przygnieciony został na śmierć walącemi się kamieniami.
— Ale pozostali przy życiu, patrzyli z daleka na napad krajowców na żaglowiec, i na ostateczne jego zniszczenie?
— Widzieli wszystko — potwierdził Hunt.
— Następnie po jakimś czasie, opuścili wyspę dopadłszy łodzi krajowców, którzy nie zdołali im jej odebrać.
— Tak panie, tak było zupełnie!...
— I w dwadzieścia dni później porwani zostali w przepaść jakiegoś wodospadu?...
Tym razem Hunt nie dał krótkiej, stanowczej odpowiedzi, lecz jąkając się, wymawiał urywane, niezrozumiałe słowa.