Strona:Jan Zacharyasiewicz - Muza czy Meduza.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mimo tak hazardownych rojeń, chodziłem po nad brzegami Pełtwi z głową do góry podniesioną, i byłem pewny, że w tornistrze mam — buławę!
Koledzy moi i przyjaciele, którym coś z tornistry mojej czasem okazałem, wierzyli także wraz ze mną — a świat, słońce i księżyc uśmiechały się dobrodusznie na te wierzenia nasze. Młoda wyobraźnia posuwała jeszcze dalej te wierzenia. Widziałem wieniec laurowy na mojej głowie, taki sam, jaki ma Dante na sztychach; przed tym wieńcem otwierały się pałace możnych — a w tych pałacach patrzały na mnie ukradkiem błękitne oczy królewien lub im podobnych kobiet, jakie zawsze ma w otoczeniu swojem każdy poeta!
Muza moja szła promienna przedemną. Rzucano nam obojgu kwiaty pod nogi, a z okien uśmiechały się do nas strojne dziewice, otwierając podwoje — serca. Wobec tych kwiatów i spojrzeń byłem bogaczem — bo czemże wobec nich są wszystkie skarby ziemi?...
Służba moja, której się właśnie poświęcić miałem, zapowiadała się bardzo świetnie. Nie przyszło mi jakoś na myśl, że przy takich świetnościach niema mowy o poświęceniach. Cóż zresztą byłem winien, jeżeli los w tej wiernej służbie mojej policzył mnie do wybranych? Wszak służyć państwu można tak samo w skromnym kubraku woźnego, jak i w błyszczącym mundurze hofrata! To tylko szczęście, żem się urodził ze złotym kołnierzem!
Sród takich rojeń zasiadłem pewnego dnia nad starą księgą. Szukałem właśnie jakiego faktu historycznego do mego, zresztą co do przyborów i efektów scenicznych już gotowego dramatu. Eureka — znalazłem go!... Było to skąpe w słowach, niejasne wspomnienie o jakimś rokoszu w Karpatach z czasów pierwszych wieków dziejów naszych.