Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 98 —

Ustawiano na krzyżakach długie stoły pod gołem niebem, przy szpalerze grabowym. Bezwietrzna pogoda pozwalała nawet na zapalenie lamp. Nakryto regularnie na pięćdziesiąt osób samej starszyzny z wieku i z urzędu. I nowy gatunek zamętu na podwórzu, przycichnięcie muzyki w wozowni — zapowiadały nowy oddział uroczystości. Kuchnia pałacowa i czeladnia łypały obiecująco rozświeconemi oknami, a dym z kominów buchał wysoko, zalegał jedynemi chmurkami na niebie pogodnem.
Od dworu zbliżała się kompanja pałacowa w komplecie, nawet zawzięci karciarze mieli zasiąść do wspólnej wieczerzy. A jednocześnie z kuchni wysunęły się ogromne przykryte naczynia, półmiski, brytwanny i saganki, niektóre aż siłą czworga rąk i kłusem czworga nóg niesione. Zrazy polskie i kasza, gdzie przeszły, zaprawiały powietrze pożywną wonią.
Trzeba było szukać po omacku i zwoływać dostojniejszych biesiadników, bo już noc zapadła. Broniecki obrał sobie miejsce na krótkim boku stołu, posadził obok siebie proboszcza dla tradycji i Rykonia dla wyróżnienia go osobliwego. Drobiński, Świderski usiedli dalej na przemian z gospodarzami z Mielna. Pani Drobińska znalazła się z małem zadowoleniem przy proboszczu, a Czemski, nikogo nie pytając, usiadł przy Manieczce. Następnie zasiedli do stołu prawie sami tylko mężczyźni, bo Mielniacy bab swoich nie przyprowadzili, a ze służby dworskiej tylko szafarka i dwie żony karbowych zasłużyły na wyróżnienie. Ale szafarka przysiadła tylko z brzegu, dla honoru