Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 97 —

Zdaje się wam, Magdalena... Życie u mnie smutne, a wy już tu przywykli do łatwego: z panienką se gadać, ubrać się — jak do pana, to po pańsku, jak do chłopa, po chłopsku. I nie grzech — tylko wy już nie na służącą do gospodarza.
Ledwie nie zapłakała Olczakówna; przejrzał ją chytry Jan, że dla niego się wystroiła, podejrzewa ją, może słusznie, o zalotność — —
— To mi wymawiacie, żem się po naszemu ubrała?
— Gdzie zaś?! nie grzech, mówię. I wyglądacie, jak ten pierwszy kwiat, co go się ujrzy na wiosnę.
Pocieszyło to znacznie Magdę, zwłaszcza, że Rykoń błysnął zębami wcale inaczej, niż wypadało surowemu moraliście.
— A kiedy kwiatek, czegóż się ode mnie boczycie, jak od pokrzywy?
— Brałbym ja was, Magdusiu, za żonę i za matkę dzieciom, żeby mnie wolno było — —
— Wam nie wolno? cóż to?! — zadziwiła się bezmiernie Olczakówna.
— Kiedy człowiek sam sobie czego zakaże, najtwardszy zakaz jest.
— Ale mnie powiecie, dlaczegoście tak poanowili? — wdzięczyła się całą siłą swej ponęty, całym żarem spojrzenia.
— Nie powiem.
— Jabym na szczęście i zbawienie duszy się zaklęła...
— Nie trzeba, Magda, bo nie powiem.
Stanęła znowu Olczakówna przed czemś niepojętem, co broniło dostępu do Rykonia.