Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 99 —

wspólnego stołu z panami, i zaraz podążyła napowrót do kuchni, gdzie czynna była przy gotowaniu wieczerzy. Dzbany z piwem, kosze z chlebami i misy pełne owoców ubierały stół dostatnio i niesztucznie, przypominały obrazy uczt jakichś legendowych.
Ucichła muzyka, ucichły nawet rozmowy, wszyscy jedli nie na żarty, starszyzna przy głównym stole, a reszta na ławach przed wozownią, pod kuchnią, pod oknami rządcy. Zaledwie krzątanie służby przerywało ciszę, która się rychło sprzyrzyła Bronieckiemu. Nie chciał mieć mowy do zebranych — samo przyjęcie mówiło za siebie — zaczął dogadywać bliższym i dalszym biernikom:
— Hej tam! Wawrzon! cały rok pilnujesz cudzej roboty, dzisiaj bez dozoru potrafią chłopyszki odrobić sumiennie, co im zadane. Pilnuj swojego talerza i szklanki! Nuże — napijmy się, stary!
Podniósł swoją szklankę, a karbowy wstał, kłonił się i wypił swe piwo duszkiem, Do drugiego karbowego przepił z innej beczki:
— A tobie, Stachu, życzę, żeby ci się wnuki zdrowo chowały. Macie już tam jaką pociechę z córki, która wyszła za Kutno?
— Dał już Pan Bóg dwoje, panie dziedzicu.
— Odrazu?
— A jedno w kwadrans po drugiem.
— Będą mieli zaraz z sobą zabawę. Niech zHą szczęśliwie!
Zwrócił się do gospodarzy z Mielna:
— Myśmy już sobie we dworze świadczyli. Chyba, że wypijemy z wami za rychłe zbudowa-