Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
CZAROWIC (z krzykiem)

— Nic się odemnie nie dowiesz! Niczego nie usłyszysz! Nie powiem! Ja umiem milczeć. Milczę tu już siedmnaście miesięcy. Idź precz!

ANZELM

— Nic nie wymilczysz. Choćbyś, jak Rawana stał na głowie wśród pięciu ognisk przez dziesięć tysięcy lat, — ten sam będzie skutek twej sprawy. Ale oto ja ulitowałem się nad tobą... Zresztą — przychodzę do ciebie z prośbą... Tyś to mi dał na pamiątkę ową książeczkę poety... Pamiętasz, gdyś ze mną, nędzarzem, ty, wielki pan, czytywał w polu wiersze Mickiewicza i Słowackiego... Chodziliśmy, pomnisz, na pylną, daleką szosę za miastem, żeby na pamięć wyczytywać. Serce ściskał słodki i bolesny skurcz obłudy tej poezyi. — „A kiedy śpiewa chór — drży serce wroga!“ — pamiętasz, towarzyszu Lechu?

CZAROWIC

— Idź, idź! Ja ci nie zapłacę ani grosza. Ja tobą pogardzam!

ANZELM

— Strasznieś mię wtedy skrzywdził, ty, coś mię wywlókł z barłogu niewiedzy, coś ocucił z martwych moją świadomość, a teraz mną pogardzasz. Kłamstwo twoich poetów ukazało mi w całej pełni prawdę o mojej nędzy. Czyś miał prawo do tego, żeby mię wyciągnąć z błota, żeby mi odsłonić raj i kazać iść do niego drogą twojej fantazyi? Kto ci na to dał pozwolenie, żebyś mnie przeznaczał na śmierć