Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakże ty możesz odjechać odemnie, pierwszy dzień swobody i szczęścia, spowiedzi dusz, komunij serc, a ty jedziesz?
— Serafino — muszę.
Odtrąciła go zlekka od siebie, niby z gniewem. — Gdybym mogła, gotowabym jechać z wami. A! to jakieś umyślne losu zrządzenie, żeby mi dziś, dziś ciebie odbierało.
— Ale ja jutro powrócę, nie stracę godziny, chwili, wierz mi, począł Mieczysław, czyżbym nie opłacił — najdrożej — pozostania z tobą, a sama czujesz że tam woła obowiązek. Ciotka umiera, nie zastaniemy już jej pewnie, lękam się jeszcze o głowę Martyniana, o niego.
— Jedź, jedź — nie mówię nic — odezwała się Serafina — ale będę płakała dopóki nie powrócisz! będę przeklinać.
— Przeklinaj tylko mnie...
— Nie — losy, to są losy moje! poznaję ich rękę — dodała Serafina.
— Ja powrócę natychmiast, mówił Mieczysław.
— Nie powinienbyś jechać.
— Powiedz więc że zostać winienem, zostanę.
— Nie — zawołała Serafina — toby był pierwszy rozkaz kobiety, która nie chce rozkazywać, chce słuchać ciebie, i byłby tyrański, i potembyś mi go w sercu wyrzucał... a! nie, nie, jedź, jedź... Tak jest, ty musisz jechać nawet dla mnie, powinieneś, jedź...
W takich urywanych słowach prowadzili jeszcze rozmowę, gdy Mieczysław wyrywać się począł... Nie chciała go puszczać, płakała, odepchnęła od siebie i dogoniła go w progu, szepcząc na ucho: