Strona:Humoreski (Zagórski).djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

świeżości. Na kanapie, stojącej tuż niedaleko, rozpierał się z poufałą swobodą jakiś kuso ubrany, mniej więcej trzydziestoletni żyd, bawiąc się bukietem fiołków i paląc papierosa. Na pierwszy rzut oka poznałem, że to musi być lichwiarz, udający przyjaciela.
— Pan Aleksander Wisłocki, redaktor i bankier ze Lwowa, mój przyjaciel i szkolny kolega! — zawołał Widerkiewicz, wciągając mnie za sobą do pokoju.
— Ach! — krzyknęła amantka, poprawiając śpiesznie negliżyk i włosy będące w nieładzie.
Rekomendacya Widerkiewicza zaimponowała lichwiarzowi. Usłyszawszy słowo bankier, zerwał się z kanapy i schował fiołki do kieszeni.
— Biedny adjunkt! — pomyślałem. — Gdyby też znał los swych bukietów!
— Ha, ha, ha! — śmiał się Widerkiewicz. — Nieprawdaż, co za niespodzianka?
— Wistocie... Nie spodziewałam się — odparła zakłopotana.
— Przepraszam panią bardzo — rzekłem — ale to nie moja wina... Prosiłem dyrektora, aby mnie zaanonsował... Nie chciałem iść, wciągnął mnie gwałtem do pokoju.
— On zawsze tak robi — odpowiedziała tonem wyrzutu. — Co sobie pan o mnie pomyśli?
— Głupstwo — powiedział Widerkiewicz. — Co sobie pomyśli? Pomyśli, że w Błotowie nie ma praczki, któraby pani umiała dogodzić.
— Rzeczywiście! Co się tyczy bielizny, jestem strasznie kapryśna... Wolę zrobić wszystko sama, aniżeli żyć w obawie, że mi spaskudzą.
— To tylko przemawia na korzyść pani, że umie pani sobie poradzić — rzekłem z uprzejmym uśmiechem.
— Poczciwy, kochany Oleś! — zawołał Widerkiewicz, chwytając mnie w objęcia. — Widzi paniusia,