Strona:Humoreski (Zagórski).djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I rzeczywiście „caca“ był świat cały, skąpany w złotym słońca blasku. Za rzeką, na wzgórzu, widniał wspaniały klasztor Bazyliański, fundacyi starosty kaniowskiego; przedemną na błękitnem tle nieba rysowała się poważnie ratuszowa wieża. Promienie słońca złociły ciepłem światłem zczerniałe wiekiem mury klasztoru i ratusza — olbrzymiejące i wyglądające dziwnie malowniczo w tem oświetleniu.
Nawet odrapane żydowskie domki, o wysokich dachach i rzeźbionych ganeczkach, opromienione słońcem, uśmiechały się z po za kępek drzew odświętnie i wesoło. Tu i owdzie, jak gdyby dla odświeżenia tego krajobrazu, stały przed kramami gromadki żydów, rozmawiających z sobą.
Był to widok uroczy, domagający się, aby go farbą i pendzlem przeniesiono na papier lub płótno. Tylko to błoto, ach, to błoto! — Podole jest klasyczną ziemią błota. W życiu mojem nie widziałem podobnej topieli.
Niedaleko od mojej gospody był sklep korzenny. Miszures powiedział mi, że tam można dostać wszystkiego, i że tam na śniadanie „pszichodzom same największe panowie.“
Raczej z nudów, niż z potrzeby, udałem się do tego przybytku największych panów. Przy sardynkach lub kawiorrze i półbuteleczce porteru można tam było przesiedzieć z jaką godzinę, przypatrując się ludziom i przysłuchując ich rozmowie. Byłaby to czysta wygrana w tem smutnem położeniu, w jakiem się znajdowałem. Chodziło tylko o to, aby się dobić do tego portu bez wielkiego szwanku. Przeskakując z kamienia na kamień i wykonywajac ekwilibrystyczne cuda, dostałem się szczęśliwie do celu.
Sklep roił się istotnie gośćmi, należącymi do najwyższej miejscowej towarzyskiej sfery. Kilku urzędników powiatowych, w czapeczkach z bączkiem; kilku jegomości w wysokich butach i w strzeleckiem ubraniu — widocznie myśliwi; jakiś otyły pan, z grubym,