Strona:Humoreski (Zagórski).djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Było to w miesiącu maju — w miesiącu róż i słowików. O primavera, gioventu del anno! jakże ty wcale niepodobną jesteś do wiosny w brudnej, żydowskiej mieścinie na Podolu!
Tam na wsi, tuż, tuż niedaleko, kiełkują w cieniu fiołki i konwalie, po sadach kwitną jabłonie, unosząc się ponad skibami dzwonią skowronki, brzęcząc w złotem słońcu igrają muszki swawolne. Wyjść tylko za „miasto” potrzeba, aby się upoić tą rozkoszą!... Ale wybrnijże tu z tej błotnej Wenecyi, gdzie na rynku, przed ratuszem, koła grzęzną po osie. Gospoda, w której stanąłem, podobną była do arki Noego, unoszącej się na falach potopu.
Pierwszy dzień przespałem jakoś szczęśliwie na twardych materacach, których włosie przebijało prześcieradło i kłuło mnie, jak gdyby szpilkami. Byłem zmęczony podróżą i potrzebowałem wywczasu; w tych razach nie zważa się na takie dolegliwości. Na drugi dzień jednak odeszła mnie ochota do snu. Tu coś kłuło, tam coś gryzło, nie sposób było wyleżeć na pościeli. Zerwawszy się z łóżka, ubrałem się czemprędzej i wyszedłem zobaczyć, co się w świecie dzieje.
Zapytałem, czy nie ma posłańca z Terpiłówki? Nie! Klient mój przepadł, jak kamień w wodzie; — prawdopodobnie dobrze mu się gdzieś tam działo. Zapomniał na wieki, że mnie ze Lwowa sprowadził i że mi za każdy dzień zwłoki będzie musiał zapłacić piętnaście guldenów; tyle bowiem wynosiły przyrzeczone mi dyety.
Nie wiedząc, co z sobą zrobić, stanąłem w bramie gospody. Dzień był jasny i pogodny. W powietrzu grało coś, co budziło ochotę do życia. Świeżutki wietrzyk wiał od pól, przynosząc na swych skrzydłach ową nieokreśloną woń, która pachnie wsią i wiosną. Na bezchmurnem niebie uśmiechało się słońce łaskawie, jak gdyby chciało powiedzieć: „A co, czy nie caca?”