Strona:Humoreski (Zagórski).djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

złotym łańcuszkiem od zegarka, z pełnemi pierścionków palcami, o wschodnich rysach twarzy, prawdopodobnie Ormianin i bogaty; wreszcie słuszny jakiś mężczyzna, w kauczukowym angielskim waterproofie i w miękkim, pilśniowym kapeluszu, jakiego niegdyś używali muzycy i malarze. Ostatni perorował głośno i z wielką pewnością siebie o sztuce i o teatrze; tamci słuchali go z zajęciem, przypatrując mu się z życzliwością i uwielbieniem.
Kazałem sobie dać kieliszek „łańcutówki,“ pół butelki porteru i dwa łuty kawioru na przekąskę. Wszystkie miejsca przy stolikach były zajęte; usiadłem więc skromnie przy kramnicy na jakiejś pace, którą mi przysunięto. Lubię nadzwyczaj obserwować ludzi niewidziany. Stanowisko, które zająłem, było wielce dogodnem do takiego celu.
Wejście moje zwróciło jednakże uwagę gości, z wyjątkiem mówcy w waterproofie, upajającego się własną swadą. W miasteczku tak małem, gdzie się wszyscy znają, pojawienie się obcej twarzy jest niezwykłym wypadkiem. Zaczęto mi się przypatrywać ciekawie i szeptać zcicha. Widocznie zaintrygowałem błotowską arystokracyę; chciano się dowiedzieć, kto jest ten gość nieznajomy?
Spojrzenia te i szepty zwróciły w końcu uwagę tokującego mówcy. Spojrzał na mnie, schmurzył brew, jak gdyby sobie coś przypomniał, potem zerwał się ze stołka, rozszerzył ramiona, i podbiegłszy ku mnie, chwycił mnie w objęcia.
— Drogi, kochany! jak się masz! — zawołał, przyciskając mnie do piersi.
Niespodziewana ta czułość wprawiła mnie w kłopot niemały. Twarz serdecznego jegomościa była mi całkiem nieznana.
— Jakto, nie poznajesz mnie? — pytał, spostrzegłszy moje zdziwienie.
— Nie!... Prawdziwie... Nie mogę sobie przy-