Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

baczysz, że słońce rozrusza cię na dobre. Widziałem już nie jednego z poprzedników twoich. Wszyscy spłynęli bardzo prędko do rowu.
— Nie rozumiem twych słów, przyjacielu — odparł bałwan śniegowy. — Jakżeby mnie miała rozruszać ta jasna kula, która uciekła przed spojrzeniem mojem i teraz trwożnie stoi w tyle.
— Zaraz widać, żeś się urodził wczoraj, chociaż masz w gębie wielką fajkę, jak człowiek dorosły! — rzekł pies — Wiedz, że ta jasna kula na niebie, to księżyc, a poprzednio świeciło słońce. Wróci jutro, ręczę ci i obali niebawem na ziemię. Czuję nawet, iż rychło nastąpi odwilż... O, jakże mnie drze w lewej nodze tylnej! Au! Au!
Pies zakręcił się trzy razy, a potem legł na słomie.
— Nie wiem co mi prorokuje, — powiedział do siebie bałwan śniegowy — ale myślę, że coś nieprzyjemnego. W każdym razie miałem rację nienawidząc tamtej kuli jasnej.
Nastąpiła w istocie zmiana pogody. Nad ranem całą okolicę zaległa mgła wilgotna, potem powiał jednak wicher lodowaty i mróz ścisnął jeszcze silniejszy.
Gdy słońce zaszło uczyniło się przecudnie. Drzewa i krzewy pokrywała okiśc. Rozsnuła wszędzie pajęcze nici, namnożyła jakby korali rosochatych, oraz kwiatów przedziwnych, bielszych niż lilje, a delikatniejszych od koronki. Długie, wiotkie gałązki brzóz, osypane kryształami szronu kołysały się w wietrze, migocąc różnemi barwami. Wszystko lśniło w promieniach słońca, jakby zasypane okruchami brylantów, szafirów i rubinów. W dali paliła się, wprost pożogą, śnieżna płaszczyzna.