Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O jakiż dziś mróz przepyszny! — powiadał bałwan ze śniegu. — Całe ciało moje trzeszczy z radości, a wiatr północny przenika mnie nawskrośc tak mile! Zawadza mi potrosze tylko ta kula błyszcząca! — badał patrząc na zachodzące słońce. — Gapi się na mnie ciągle. Ale nie spuszczę oczu za nic!
W istocie dwa naśladujące oczy trójkąty, wymalowane węglem po obu stronach nosa nie ruszyły się z miejsca. Szczerzył też zęby, mając w ustach połowę starych grabi. Narodziny jego powitane zostały okrzykami gromady chłopców, a w dali brzęczały dzwonki sunących szybko sanek.
Słońce zaszło, a pośrodku nieba zabłysnął blady księżyc.
— Znowu wróciła ta duża kula błyszcząca! — zauważył bałwan śniegowy. — Ale świeci od tyłu, gdyż nie śmie patrzeć mi w oczy. Rad jej nawet jestem, gdyż podnosi urok mych kształtów. Jedno mi tylko nie na rękę. Oto taka wielka kula może się poruszać, ja zaś muszę stać w miejscu. A właśnie mam wielką chętkę zejść na lód i poślizgać się, jak to wesołe urwipołcie za dnia.
— Au! Au! — powiedział pies łańcuchowy (od czasu przebywania w zimnej budzie, zachrypł i nie mógł wymówić wyraźnie: hau hau!) — Poczekaj trochę, a zo-